We wszelakich wyrazach kultury, w tym w filmach, szukam przede wszystkim emocji i bogatej plastyczności obrazu. Zdecydowanie więcej czasu spędzam w małych studyjnych kinach, niż w wielkich salach multipleksów. Szczerzę mówiąc w kinie wolę martwić się i rozmyślać, niż dobrze się bawić, zajadając przekąskami. Czasem jednak potrzebuję odskoczni od kina festiwalowego i chcę się po prostu dobrze bawić.
Kiedy na pierwszym teaserze Strażników zobaczyłem szopa, gadającego głosem Bradley’a Coopera, z trzykrotnie większą od niego wyrzutnią rakiet, kumplującego z drzewopodobnym wcieleniem Vin Diesela, wiedziałem, że będzie to pozycja obowiązkowa. Nie spodziewałem się wiele. Spodziewałem się czystej, infantylnej, nieskażonej wątkiem emocjonalno - moralnym komiksowej sieczki. Absolutnie nie mówię tego w negatywnym kontekście. Miałem nadzieję, że tak jak przy Avengers nie będzie chwili na nudę, a po wyjściu z sali, poszukam szczęki pod nogami i zastanowię się ile milionów dolarów i ile pracy najlepszych speców od efektów specjalnych pochłonęło całe przedsięwzięcie.
Strażnicy galaktyki przede wszystkim bawią. Momentami wydaje się, że całość potraktowana jest pół-serio i miejscami na próżno szukać pompatyczności i wszechobecnego zadęcia, charakterystycznego dla marvelowskich filmów o superbohaterach. Dialogi są sprytnie skrojone, żarty cięte, akcja wartka, a efekty specjalne na najwyższym poziomie. Strażnicy w pewnych momentach naprawdę chwytają za serce i czarują pięknymi kadrami. Całość okraszona jest przebojami lat 80’, przeplatającymi się z mocno brzmiącymi orkiestrami scen bitewnych. Przez cały film nie ma chwili na nudę, wszystko zamyka się w toczącą się błyskawicznym tempie całość, a odetchnąć będziecie mogli dopiero po wyjściu z kina.
A, i pamiętajcie. Strażnicy galaktyki powrócą !