Niektóre albumy przykuwają moją uwagę i na długo zapadają
w pamięć, dzięki świetnej warstwie muzycznej i lirycznej. Inna grupa to albumy
nie do końca rewolucyjne, lecz wracam do nich z czystego sentymentu. Budzą
wspomnienia, wyzwalają emocje. Nowy album The National przewrotnie kwalifikuje
się do obu grup.
Gentlemani z Cincinnati na nowy album kazali nam czekać 3
lata. Po, w moim odczuciu, jak najbardziej udanym High Violet, dostajemy
kolejny album, którego nie mógłby nagrać nikt inny. Otwierające płytę I Should
Live In Salt od razu, leniwie wylewając się z głośnika pokazuje, że mamy do
czynienia ze starym dobrym brzemieniem, które znamy od lat. Kolejne kompozycje
potwierdzają, że styl grupy zbytnio nie ewoluował. I dobrze! Minimalistyczna
warstwa muzyczna, delikatnie zaciągające gitary, charakterystyczny zachrypnięty
wokal Matta, który przyzwyczaił fanów do świetnych tekstów. Kupuję.
Wśród 13 kapitalnych kompozycji na próżno szukać radiowych
hitów. Cały materiał jest bardzo stonowany i utrzymany w podobnym klimacie. W
sam raz na ciepłe letnie noce. Kilka utworów mocno zapadło mi w pamięć już przy
pierwszym przesłuchaniu. Rytmiczne i koncertowe Sea of Love z chwytliwym refrenem wybrzmiewa w uszach długo po przesłuchaniu,
a rzewne I Need My Girl przyprawiło mnie
o dreszcze. Od dawna prosty utwór, oparty na kilku gitarowych akordach nie
zrobił na mnie takiego wrażenia. Przepiękny, prawdziwy utwór o tęsknocie i
potrzebie bliskości. Zdecydowanie numer jeden z całego materiału.
Wszystkie utwory tworzą spójną całość i dają ogromną
przyjemność słuchania. Muzycznie bardzo przyzwoicie, bez fajerwerków. Lirycznie
jak zwykle kapitalnie. Berninger absolutnie mnie przekonuje. Pozycja
obowiązkowa.
Tak, nienawidzę Was wszystkich, którzy byliście na openerze.
Tak, nienawidzę Was wszystkich, którzy byliście na openerze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz